fot. depositphotos.com

Całkiem niedawno, od jednego ze swoich współbraci, usłyszałem, że ,,szpital to ziemia święta”. Niewątpliwie słowa te były dla mnie jak powiew ciepłego wiatru w bardzo chłodny dzień – niezwykle zaskakujące i jakby wyczekiwane zarazem. Przemierzając bowiem te długie milczące korytarze, gdzie przez uchylone drzwi zajrzeć można było w oczy nieznajomych, uświadomiłem sobie, że tutaj wraz ze mną przechadza się Bóg.

Jeżeli więc wśród zatroskanych i przerażonych ludzi, snujących się przez szpitalne aleje, nie dostrzeglibyśmy Jego samego, czuwającego przy szpitalnych łóżkach, to dojdziemy do błędnego wniosku, że jedyną potęgą, która bezsprzecznie krąży tam od drzwi do drzwi, jest śmierć. Chyba nikt z nas wewnętrznie nie godzi się z takim stwierdzeniem. Czy więc trafnie łączymy ,,miejsce ratowania życia” z nieuniknionym jego końcem? Czy przytłoczeni powagą śmiertelnych diagnoz zauważamy Jezusa, który mówi: ,,Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej” (J 11,4)? W jednej ze szpitalnych sal znalazłem odpowiedź na te pytania, które sobie postawiłem.

Nie zmierzając ku śmierci

,,Jestem chora – wiem o tym i nie boję się. Na coś trzeba umrzeć”. To zdanie wydawało mi się istnym szaleństwem, które w żaden sposób nie przystawało do obrazu rozpościerającego się przed moimi oczami, a mianowicie do widoku starszej kobiety, która ze wzruszeniem w oczach i ze szczerym uśmiechem na twarzy wpatrywała się we mnie. Różniła się ona od innych pacjentów, ponieważ nawet w tych wypowiedzianych przez nią słowach, przepełnionych dreszczem goryczy, dzieliła się niespotykaną nadzieją, którą sama żyła. ,,Ciężka choroba kojarzy się ludziom ze śmiercią – powiedziała mi – ale nie chcę jej przeżywać tak, jakby nią była”. Lęk z nią związany wydaje się być bowiem nie do zniesienia w oderwaniu od rzeczywistości życia. ,,Cieszę się i dziękuję Bogu za to, że nadal żyję” – mówiła spokojnie. Nasze istnienie, przeplatane w czasie choroby rozlicznymi trudnościami, powinno budzić w nas jeszcze większą radość, a nie przygnębienie. Jego kruchość bowiem mówi o wielkości Boga – Tego, który je umacnia w jego słabości. Choroba niejednokrotnie zmniejsza nasz duchowy widnokrąg. Stąd tak wiele skrajnych postaw można zaobserwować, przyglądając się cierpieniu pacjentów. Jedni bowiem w poczuciu beznadziei kierują swój wzrok na życie, przez mgłę jedynie mijając inne rzeczywistości. Wbrew pozorom, takim ludziom niestety trudniej jest zmierzać ku życiu ze względu na szczególne w tym stanie poczucie jego niepewności. Inni, spoglądający z odwagą w oczy śmierci, nie zmierzają ku niej, tkwiąc w przygnębieniu. Wiedzą bowiem, że ,,życie to dar, na który nikt sobie nie zasłużył, a jednak go ma”.

„Ciężka choroba kojarzy się ludziom ze śmiercią, ale nie chcę jej przeżywać tak, jakby nią była”.

Pan podtrzymuje me życie

W rozmowie z panią Stefanią na myśl przyszedł mi, zapamiętany z dzieciństwa, piękny kubek mojej siostry – prosty, z niezwykłym przesłaniem, mówiącym: ,,Pan podtrzymuje me życie” (Ps 54,6). Tak bowiem łatwo zapominamy, że choć nazywamy je ,,naszym”, nie jest ono osobistą własnością nikogo. Nie oznacza to bynajmniej obojętności względem niego, lecz wdzięczność, wypływającą wprost z serca doświadczającego własnej niemocy. Czy bowiem gdyby człowiek nie doświadczał słabości, potrafiłby zrozumieć w pełni, czym jest podarowane mu bezinteresownie dobro? ,,Dostałam aż zanadto” – z niezachwianą pewnością może stwierdzić moja rozmówczyni, ponieważ zrozumiała, że dar życia przekracza możliwości ludzkiego odwdzięczenia się. Względem tego podarunku możemy jedynie żyć na jego miarę. Naszą odpowiedzią na życie jest godne człowieczeństwa wykorzystanie go. Stąd wypływa zachwyt – ten, którego źródło odnaleźć możemy jedynie w oczach śmierci i niedoskonałości, w które spoglądać mamy z odwagą. ,,Cieszę się – kontynuuje Stefania – że mam to wszystko; że moim dzieciom nic nie zagraża i są szczęśliwe”. Właściwe poznanie życia objawia się więc w trosce nie tylko o siebie samego, lecz także o innych. Pomaga ono bowiem dostrzec to, jak wielkim jest się obdarowanym oraz jak wielkim darem uszanowany jest każdy napotkany przechodzień. Człowiek świadomie żyjący to bowiem ktoś, kto wszystkim, co ma, jest dla innych.

W dłoniach pełni Życia

Wychodząc ze szpitala, po raz ostatni przyglądam się mijanym ludziom, zastanawiając się, jak wielki lęk o życie noszą oni w swoich sercach. Czy już wiedzą, że życie to przede wszystkim wdzięczność za niezasłużoną miłość? Czy żyją nią na miarę otrzymywanego każdego dnia daru życia? Szpital to niewątpliwie jego miejsce, bowiem to właśnie tutaj człowiek walczy o nie dla drugiego człowieka. To właśnie tutaj Bóg w sposób najbardziej widoczny – przez dłonie bliźniego – podtrzymuje życie chorego. To w tym miejscu cierpiący wbrew nadziei nie zmierza ku śmierci, lecz ku wdzięczności, która pozwala z pietyzmem przyjąć własną słabość i powierzyć się Temu, który jest pełnią Życia. Czy jest więc tutaj miejsce dla śmierci? Jako odpowiedź, niczym echo powracają do mnie słowa pani Stefani: ,,Po niej przecież także jest Życie”. Stąd być może śmiały wniosek, że śmierć dla chrześcijanina to przejście z życia w Życie.

fot. depositphotos.com

Pierworodny sługą Chrystusa

Pierworodny sługą Chrystusa

Pani Regina jest mamą dwóch synów. W życiu małżeńskim – jak mówi – pewne trudności nie zostały rozwiązane w sposób pomyślny. Na początku wszystko wydawało się idealne, lecz później stało się tak, że mąż potrzebował innej osoby i postanowił wyprowadzić się z domu.