Prowadząc ku dorosłości

fot. depositphotos.com

Od samego początku dostrzegają w swoim życiu działanie Bożej opatrzności. Połączyła ich Matka Boża z Pasierbca, dokąd Elżbieta udała się na pieszą pielgrzymkę w dniu koronacji łaskami słynącego obrazu. To wówczas pół żartem, pół serio powiedziała: „Maryjo, może znajdziesz mi fajnego męża?”. Na odpowiedź nie czekała długo. Kilka tygodni później była na weselu, gdzie poznała Zdzisława. O swoim małżeństwie, rodzinie, wychowawczych sukcesach i porażkach opowiedzieli kl. Wojciechowi Olszewskiemu SCJ.

Wiemy już, jak się poznaliście. A co było dalej?

Elżbieta: Następnego dnia poszliśmy na pierwszą randkę, a dokładnie rok później wzięliśmy ślub. Bardzo chcieliśmy mieć dzieci. Rok po ślubie przyszła na świat Joasia. Dwa lata później urodził się Adaś, a po kolejnych czterech pojawił się Bartek. W międzyczasie mieliśmy jeszcze jedno dzieciątko, które niestety straciliśmy przedwcześnie. Nawet nie poznaliśmy jego płci, ale wierzymy, że jest w niebie i czuwa nad nami. Najmłodsza córka była dla nas wielkim zaskoczeniem i szokiem…

Zdzisław: Dla mnie nie (śmiech).

Elżbieta: To prawda. Gdy się dowiedzieliśmy, ja byłam przerażona, a Zdzisek śmiał się od ucha do ucha. Bałam się, bo miałam już swoje lata. Obawiałam się ewentualnych komplikacji, ale Pan Bóg czuwał. Urodziła się Kasia, która jest naszą pociechą. Gdy pozostałe dzieci wyfrunęły z domu, ona jeszcze jest z nami.

Rzeczywiście był taki moment, kiedy odnosiliśmy wrażenie, że nasze dzieci są na tyle dorosłe i samodzielne, że nie jesteśmy już im do niczego potrzebni.

Wspomnieliście, że dzieci – prócz Kasi – opuściły już dom rodzinny. Co czujecie, gdy wchodzicie do ich pustych pokoi?

Elżbieta: Pierwszym momentem, kiedy poczułam, że dzieci zaczynają dorastać, był wyjazd Joasi do szkoły z internatem. Bałam się, jak sobie poradzi z dala od domu. Czułam też ogromną pustkę. Dotąd miałam ją zawsze przy sobie, a teraz odwiedzała nas raz na dwa tygodnie.

Zdzisław: Rzeczywiście był taki moment, kiedy odnosiliśmy wrażenie, że nasze dzieci są na tyle dorosłe i samodzielne, że nie jesteśmy już im do niczego potrzebni. Z czasem przekonaliśmy się, że jest inaczej.

Wychowanie dzieci wiąże się z wieloma trudnościami. Czy teraz, gdy są już dorosłe, możecie powiedzieć, że problemy zniknęły?

Elżbieta: Dawniej złościło mnie powiedzenie: „Małe dzieci – mały kłopot, duże dzieci – duży kłopot”. Teraz widzę, ile w tym prawdy. Każdy wiek ma swoje problemy. Kiedy chorowały lub miały kłopot w szkole, wydawało się nam, że to problemy, które nas przerastają. Teraz, gdy dzieci są samodzielne, też martwimy się o nie, tylko nieco inaczej. Świat bardzo się zmienił na przestrzeni ostatnich 20 lat. Zastanawiamy się, jak się w nim odnajdą.

Z pewnością chcieliście jak najlepiej przygotować na to swoje dzieci. Czy dzisiaj uważacie, że zrobiliście wszystko najlepiej, jak potrafiliście?

Zdzisław: Nie do końca. Z perspektywy czasu – zwłaszcza teraz, gdy jesteśmy bliżej Pana Boga – widzimy, że zaniedbaliśmy pewne sprawy. Popełniliśmy ten sam „błąd”, co wielu rodziców. Skupiliśmy się na pracy i codziennych obowiązkach, zapominając o tym, co duchowe.

Elżbieta: Przegapiliśmy moment, gdy dzieci były młodsze i mogliśmy im przekazać wartości, według których sami staramy się żyć. Byliśmy zawsze rodziną religijną i tak staraliśmy się wychować nasze dzieci. Odkąd należymy do Domowego Kościoła, przeżywamy wiarę bardziej świadomie. Jednak stało się to dopiero kilka lat temu, gdy nasze dzieci już dorosły. Może gdybyśmy trafili tam wcześniej, potrafilibyśmy również dać więcej wiary naszym dzieciom. Widzę, jak wielki wpływ na dorastające dzieci ma środowisko, w którym się obracają. Dostrzegłam to, gdy były na studiach. Dziś nasze poglądy rozmijają się w wielu kwestiach.

Skoro już wspomnieliście o Domowym Kościele, powiedzcie, jak trafiliście do tej wspólnoty.

Elżbieta: Jeszcze kilka lat temu nie wierzyłam, że mąż zgodzi się zaangażować w grupę, gdzie trzeba się spotykać częściej niż tylko w niedzielę, mówić o swoim przeżywaniu wiary, jeździć na rekolekcje. Jednak znów zadziałał Pan Bóg. Pojechaliśmy na krótki urlop nad morze. Okazało się, że w tej samej miejscowości odbywają się rekolekcje Odnowy w Duchu Świętym. Pierwszy raz byliśmy świadkami modlitwy językami i spoczynku w Duchu Świętym. Zobaczyliśmy Kościół inny niż ten tradycyjny, który znaliśmy dotychczas. Przekonaliśmy się, że Jezus żyje i działa. Otworzyły się przed nami drzwi, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia.

fot. depositphotos.com

Wróćmy do dzieci. Czego konkretnie chcieliście nauczyć swoje dzieci?

Elżbieta: Zawsze martwiliśmy się, aby nie uległy nowoczesności, ale tej źle rozumianej, czyli próżnej, egoistycznej. Widzimy, że wiele młodych osób stara się szukać tylko tego, co dla nich dobre. Dlatego obawialiśmy się, jak nasze dzieci poradzą sobie, gdy założą własne rodziny. W małżeństwie nie może być mowy o egoizmie. Wręcz przeciwnie – trzeba dawać od siebie wiele, widzieć własne szczęście w uszczęśliwianiu współmałżonka.

A jak to wygląda z sukcesami? Co czujecie, gdy widzicie, że jednak trud wychowawczy procentuje?

Zdzisław: Czujemy satysfakcję, gdy widzimy, że postępują tak, jak my byśmy tego oczekiwali.

Elżbieta: Może nie tak, jak my byśmy chcieli, ale po prostu dobrze, uczciwie, by ich wybory i decyzje nigdy nie krzywdziły innych.

Zdzisław: Często przekonuję się, że „po mojemu” nie zawsze znaczy lepiej. Nieraz musiałem przyznać, że myliłem się w różnych kwestiach, co nie przychodziło mi łatwo.

Elżbieta: Ale mówiąc o sukcesach, dostrzegam, że za mało chwalę. Kiedyś usłyszałam od jednego z nauczycieli, że chciałby mieć takiego syna jak Adam. Zaskoczyły mnie te słowa, a jednocześnie poczułam się bardzo dumna. Uświadomiłam sobie wówczas, że dotąd skupiałam się wyłącznie na jego słabościach, a nie na zaletach.

W małżeństwie nie może być mowy o egoizmie. Wręcz przeciwnie – trzeba dawać od siebie wiele, widzieć własne szczęście w uszczęśliwianiu współmałżonka.

A czy jest coś, co daje Wam poczucie, że byliście i jesteście – mówiąc tak zwyczajnie – dobrymi rodzicami?

Elżbieta: Kiedy kilka lat temu rozmawiałam z najstarszą córką na temat mężczyzn i małżeństwa, Joasia powiedziała z żalem w głosie: „Wiesz, mamo, ja takiego jak tata chyba nie znajdę”. Ponadto fakt, że ciągle chcą przyjeżdżać, odwiedzać nas, świadczy, że udało nam się zbudować dobry dom, do którego chcą wracać.

Pierworodny sługą Chrystusa

Pierworodny sługą Chrystusa

Pani Regina jest mamą dwóch synów. W życiu małżeńskim – jak mówi – pewne trudności nie zostały rozwiązane w sposób pomyślny. Na początku wszystko wydawało się idealne, lecz później stało się tak, że mąż potrzebował innej osoby i postanowił wyprowadzić się z domu.