Gdy za ścianą umiera człowiek

fot. depositphotos.com

Oddział chorób wewnętrznych miejskiego szpitala. Długi korytarz, opustoszały raczej do południa, przemierzany jedynie pospiesznie przez cztery zapracowane pielęgniarki i lekarza, teraz dziwnie odżył. Naturalna w tym miejscu dojmująca cisza, przecinana jedynie z rzadka jękami obolałych pacjentów, ich cichymi rozmowami i dźwiękami pracy szpitalnych urządzeń, dała się teraz zagłuszyć przez nerwowe kroki krewnych, którzy przybyli na spotkanie ze swoimi bliskimi, oraz przez ich głębokie oddechy zdradzające cały ich niepokój. Pod łóżka tak wielu chorych podeszła bowiem godzina odwiedzin, innych znów pozostawiając nieodwiedzonymi. Mało tego, nawet dla tych, przy których postanowiła się w ogóle zatrzymać, nie była sprawiedliwa. Przy jednych trwała godzinę, od niektórych odeszła już po pięciu minutach, pozostawiając im po sobie jedynie wyzierające spod powiek łzy żalu. Gdy już wszystkich zostawiła samych, korytarz znów zaległa przedpołudniowa cisza.

Pomocnicy drogi

W przestronnych salach tego oddziału krzyż swoich chorób dźwiga około 30 pacjentów. Niosą go, nieustannie leżąc. Niewiele poruszając się fizycznie, drogę swą pokonują duchowo – trawieni bólem odleżyn, znosząc krwawienia i rany. Na szczęście Jezus dał im udział nie tylko w swoim cierpieniu, lecz i w pocieszeniu, jakiego sam doświadczył od ludzi. Na oddziale tym pracują bowiem cztery Weroniki spieszące ze swymi chustami, by nimi otrzeć ich twarze i ciała, oraz Cyrenejczycy, którzy pomagają im nieść tak ciężkie krzyże. Wśród wspomnianych Weronik jest i moja rozmówczyni, pani Anna, która wraz ze swoimi współpracownicami każdego dnia karmi pacjentów, podaje im zalecone przez lekarza leki, myje ich ciała, opatruje oraz przebiera. Krzyż chorych swojego oddziału bierze na swoje barki, starając się ulżyć im w tym cierpieniu. Niejednokrotnie jest dla nich i Matką, którą Zbawiciel spotkał na swej krzyżowej drodze, zwłaszcza wobec tych, których godzina odwiedzin kolejny raz pozostawiła opuszczonymi. Chce, by spotkali oni na swojej drodze miłość wśród strapień! Stąd też z pewnością nie brakuje w niej i jerozolimskiej niewiasty, która widząc ich ból oraz – patrząc po ludzku – niesprawiedliwość, z której skutkami się mierzą, płacze nad nimi. Szczególnie gdy przychodzi jej – jak św. Marii Magdalenie i św. Janowi – patrzeć w ich po raz ostatni zamykające się oczy. W swej pielęgniarskiej posłudze osoby podobne do pani Anny dokonują czynów świętych z Kalwarii. Czy potrafimy być im za to wdzięczni?

Święty uśmiech

Gdy ból obezwładnia nasze ciało i czujemy się bezsilni wobec ogromu cierpienia, który nas dosięgnął, wydaje nam się, że nasz krzyż jest jedynym i najbardziej śmiertelnym, na którym mógł zawisnąć człowiek. Sprawia on, że zapominamy o bolączkach tego świata. A świętością zaś wręcz niedoścignioną staje się w tej perspektywie spojrzenie rozpostarte z krzyża na stojącą obok Matkę i św. Jana oraz zrozumienie, że oni również cierpią i potrzebują pocieszenia. Na tym oddziale znakiem tej świętości jest uśmiech. Gdy zajaśnieje bowiem za zamkniętymi drzwiami, szybko otwiera je i przepływa w ciszy korytarzem do kolejnych sal na twarzach tych, których opromienił, szczególnie jeśli swe źródło miał na twarzy wcześniej pooranej bruzdami łez. Potrafi dotrzeć nawet do tych, do których nie przybył nikt w godzinie odwiedzin. Choć bezsłowny, wyraża to, co nie każdy potrafi powiedzieć – trudno bowiem niektórym mówić o wdzięczności, która na chwilę wyrywa ich z pęt bólu i beznadziei. Szpitalny uśmiech przybiera wiele form i kształtów. Raz objawia się w uniesieniu kącików ust strudzonych chorobą, kiedy indziej drobnym podarunkiem złożonym w przypływie wdzięczności, a innym razem w rymach krótkiego liryku, ze łzami napisanego z myślą o drugim. Ta świętość dnia codziennego sprawia, że wraz z ciszą wypełniającą szpitalne korytarze często zdarza się tam spotkać i Chrystusa zaglądającego delikatnie do kolejnych sal oddziału.

Naprawdę ważne

Zdarzają się i chwile trudne, w których jasność i świętość opromieniająca zwykle ten szpitalny korytarz chmurzy się i ciemnieje w godzinie odwiedzin. Prócz wielu świętych uśmiechów czas ten przynosi przecież ze sobą i złość, i niezrozumienie. A chwilami też okruchy bezwzględności. Niektórzy bowiem miast czynić ten czas wspólnym wraz ze swoimi bliskimi, trawionymi chorobą, uwagę swą koncentrują na pracy pielęgniarek czy lekarzy. Nagrywając każdy ich ruch na smartfony po to tylko, by znaleźć w nich choć ułamek niemiłości, zapominają o tych, którzy czekali na ich pomoc i miłość od ostatnich odwiedzin. Spędzają kwadranse na walce z pielęgniarkami i lekarzami o to, by standard życia ich chorych był jeszcze wyższy, nie zdając sobie sprawy, że nie luksus czyni człowieka prawdziwie szczęśliwym, lecz świadomość, że jest się kochanym i że czas, który poświęcają ci bliscy, nie jest wymuszony twoją niepełnosprawnością, lecz szczerym pragnieniem twoich bliskich. Wiele po tych spotkaniach pozostaje na oczach odwiedzonych nieotartych łez, może niewiele mniej niż na policzkach tych, których nie odwiedzono wcale. Spotkanie bowiem też potrafi zadać ból, niejednokrotnie nie mniejszy niż choroba czy niedołężność.

Śmierć na wyciągnięcie ręki

Podczas jednej z tych pochmurnych godzin odwiedzin w jednej z sal umierał jeden z pacjentów. Kiedy śmierć była na wyciągnięcie ręki, po szpitalnym korytarzu rozpierzchli się bliscy pozostałych pacjentów, spieszący – jakby się zdawało – na spotkanie swoich najbliższych. Wśród nich i kobieta, która nerwowo – niedługo po przybyciu – poszukiwała jednej z pielęgniarek. Wszystkie zaś walczyły o życie umierającego. Gdy wreszcie udało jej się je znaleźć, zgłosiła jednej z pielęgniarek, że jej mamę trzeba przebrać. Nie dała jej do myślenia ani napięta sytuacja, w jakiej pracowały pielęgniarki, ani stan pacjenta, o którego ulatujące już życie z tak wielkim oddaniem zabiegały. Po prostu żądała, by natychmiast udać się z nią i zająć się jej matką. Wtenczas jedna z pielęgniarek, która wyszła do niej na korytarz, odpowiedziała jej: „Za ścianą umiera człowiek – nie możemy teraz podejść, aby zająć się pani mamą. Albo przebierze ją pani sama, albo zrobimy to, jak tylko zakończymy reanimację tego pacjenta”. Nikt przecież nie jest zwolniony z dokonywania trudnych wyborów, szczególnie gdy walka toczy się o życie. To zrozumiałe, że niepokój tego korytarza może być dla okazjonalnych wizytatorów przytłaczający. Może budzić lęk i konieczność myślenia o śmierci, która zdaje się, że lubi zbierać tam plony swego zasiewu. Dla tych jednak, którzy są tutaj na dłużej, może on stać się korytarzem pełnym świętego uśmiechu i pokoju, o ile tylko mężnie przebrnęli oni stację drugą swojej osobistej drogi krzyżowej i jak Chrystus przyjęli na swoje ręce niesprawiedliwy ciężar drewnianej belki.

Wdzięczna współpraca

Wdzięczność rodzi współpracę, rozumie wagę czynionych sobie wzajemnie posług i pragnie dzielić się między sobą radością z zaskoczenia i poczucia niegodności na myśl o tak wielkich darach, jakie zostały nam dane przez ręce drugiego. Objawia się w prostych gestach i cichych, delikatnych słowach. W zapytaniu o samopoczucie, w pomocy, którą okazuje się tym, którzy nam pomagają, we wspomnianym już wcześniej uśmiechu i w mężnym znoszeniu utrapień, bez złości i wyzwisk wobec tych, którzy są nieopodal. W zacieśniającej się z dnia na dzień bliskości i poczuciu przywiązania, w których zaczynamy się czuć coraz bardziej u siebie i dla siebie. Dlatego nie zapominajmy o niej w naszych chorobach i w starości, jak również w naszej pomocy dla dobra tych, którzy cierpią i niosą na swoich barkach jakiekolwiek krzyże. Naśladujmy w ten sposób Chrystusa zmierzającego na szczyt Kalwarii, cichego i bez oporu kochającego.  

Pierworodny sługą Chrystusa

Pierworodny sługą Chrystusa

Pani Regina jest mamą dwóch synów. W życiu małżeńskim – jak mówi – pewne trudności nie zostały rozwiązane w sposób pomyślny. Na początku wszystko wydawało się idealne, lecz później stało się tak, że mąż potrzebował innej osoby i postanowił wyprowadzić się z domu.