Obdarz nas (s)pokojem…

fot. depositphotos.com

Wojna i pokój. Tak często przywoływane razem – jak choćby w tytule jednego z dzieł Lwa Tołstoja – choć w rzeczywistości tak dogłębnie sobie przeciwstawne. Niczym ogień i woda, mrok i blask, istnienie i nicość. Starają się opisać dwojakie oblicze świata ludzkich relacji. Raz rozszerzających człowiecze serce miłością do nowych granic, do których nigdy wcześniej nie sięgało. Innym razem zaś relacji poniżających jego godność, w których człowiek przekonuje się, jak bardzo potrafi nienawidzić i jak bardzo jest w stanie zbrukać się zawiścią. Wachlarz międzyludzkich odniesień nie jest niestety wyłącznie czarno-biały. Często tonie bowiem w szarości wielu głębi.

Między pokojem a spokojem

„Wiele razy każde z nas widziało naszą mamę na kolanach – wyznaje Stanisław – przygarbioną, z oczami utkwionymi w obrazie Matki Najświętszej. Ta cisza jej modlitwy zdawała się przerywać nasze wojny”, w których po śmierci ojca zatopiła się jej rodzina. Z do końca nienazwanych głośno przyczyn dom stał się polem bitwy, której niemym widzem była schorowana już Wiesława. Niemym, ponieważ jak zauważa Stanisław: „Nigdy nie podnosiła głosu, gdy my krzyczeliśmy. Zabierała głos tylko w ciszy – najczęściej w cztery oczy”. Choć z pewnością cierpiała na widok wrogości, którą żywią ku sobie jej dzieci, to ,,nie narzucała pokoju”. Odegrała zaś w jego osiągnięciu niebagatelną rolę. Jej mieczem świadectwa była wytrwałość, z jaką zginała kolana i – szepcząc słowa Pozdrowienia anielskiego – przesuwała ze czcią kolejne paciorki drewnianego różańca. Choć „na zewnątrz udawaliśmy rodzinę żyjącą w pokoju”, tak naprawdę każdy dzień dudnił wewnątrz niepokojami nad miarę. „Ja wraz z rodzeństwem wracaliśmy do siebie, a mama zostawała w czterech ścianach z tym, co bezmyślnie powiedzieliśmy sobie nawzajem” – ze zbyt ciężkimi słowami, z nadzwyczaj bolesnym milczeniem i ze złością, która pewnie jeszcze przez kilka godzin wisiała gdzieś pomiędzy podłogą a sufitem. Pokój w takim domu zdaje się marzeniem nad wyraz nieosiągalnym. Jednakże, gdy „my traciliśmy nadzieję na spokój”, Wiesława coraz mocniej wierzyła, że Bóg przemieni jej smutek w radość (por. J 16,20).

Zwycięstwo – wtedy gdy w grę wchodzi miłość – nie ma takiego znaczenia, o wiele mniej istotne jest niż pokój, który dzięki uniżeniu mógłby się wreszcie ziścić.

Szare cienie obojętności

„Później nastąpił czas, kiedy odwiedzaliśmy dom rodzinny, tylko mając pewność, że nie zastaniemy tam nikogo prócz matki” – z zadumą wyznaje Stanisław. „Nie chcieliśmy się widzieć”. Z drugiej jednak strony – jak opowiada mój rozmówca – chętnie pytali o siebie nawzajem mamę, która spoglądała na nich wówczas oczami tchnącymi nadzieją i nie odpowiadała. „Dziś rozumiem – wyznaje – jak wielkiej mądrości dowiodła”, nie jątrząc bardziej niezagojonych ran, lecz pozwalając, by tęsknota zajęła miejsce zawiści. „Często brała na siebie konsekwencje niezgody, która coraz mocniej dawała się nam wszystkim we znaki”, tym samym uświadamiając, że zwycięstwo – wtedy gdy w grę wchodzi miłość – nie ma takiego znaczenia, o wiele mniej istotne jest niż pokój, który dzięki uniżeniu mógłby się wreszcie ziścić. Niestety „byliśmy zbyt pyszni, by wyciągnąć do siebie ręce i wybaczyć sobie wzajemne rany”. Tak trudno przecież prosić o przebaczenie, gdy bez pamięci wierzy się w swoją doskonałość, nie dopuszczając do siebie myśli o niedociągnięciach, które z naszej strony mogłyby stać się powodem cierpień w duszy drugiego. Tętno żywej miłości, bijące kiedyś w tej rodzinie, na długi czas przygasło, jakby zwolniło swój bieg, a każdy dzień w niej stawał się coraz bardziej szary, odarty ze wzajemnej serdeczności, troski, całkiem wyzuty z zaufania. „Mama zaś tak wiele razy miała w oczach łzy”, które samotnie wylewała, wierząc, że nawiedzi ją kiedyś królestwo pokoju wraz z jego Panem, ocierającym z ludzkich oczu wszelkie łzy (por. Ap 21,4).

Choroba, której było warto doświadczyć

Dramat tej miłości swoje apogeum osiągnął, gdy ciężko chora pani Wiesława trafiła do szpitala. Lęk o jej wiszące na włosku życie posunął rodzeństwo do aktu – zdawać by się mogło – bohaterskiego, do modlitwy. „Staliśmy nad nią w ciszy, nikt nie miał odwagi niczego powiedzieć”. Dopiero przypadkowe spotkanie w szpitalnej kaplicy otworzyło najpierw ich serca, a później ich usta. „Zobaczyłem swoją najmłodszą siostrę – wspomina dziś Stanisław – zapłakaną i samą. Nie mogłem nie podejść, więc podszedłem i przytuliłem ją”. Po kilku minutach dołączyła do nich reszta rodziny. Pani Wiesława natomiast jeszcze ponad dwa miesiące walczyła o życie, a dzięki temu, że niejednokrotnie na kilka godzin odzyskiwała świadomość, mogła zobaczyć jeszcze przed śmiercią swoje dzieci, potrafiące ze sobą rozmawiać, starające się kochać wzajemnie. 

fot. depositphotos.com

Ta historia jest poruszająca nie tylko ze względu na ciężar cierpienia matki, targanej na zmianę miłością i bezsilnością względem swoich dzieci, lecz przede wszystkim nauką, która płynie z jej postawy – matki, która „cieszyła się swoją chorobą, bo w niej właśnie zobaczyła pokój” między jej najbliższymi. „Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego” (Łk 1,37). Nawet wojnę czyni On pokojem, posługując się chorobą.

Pierworodny sługą Chrystusa

Pierworodny sługą Chrystusa

Pani Regina jest mamą dwóch synów. W życiu małżeńskim – jak mówi – pewne trudności nie zostały rozwiązane w sposób pomyślny. Na początku wszystko wydawało się idealne, lecz później stało się tak, że mąż potrzebował innej osoby i postanowił wyprowadzić się z domu.